Barką przez Amazonię…

11 marca 2013 / 14:17
Brak komentarzy

Po lekkim zamieszaniu w Wenezueli, przekroczyliśmy ostatnią, 26tą granicę. Brazylia była krajem naszego przeznaczenia i od razu poczuliśmy na plecach dreszczyk podniecenia. Byliśmy szczęśliwi. Zostało nam już niewiele. Procedury oczywiście trwały sporo czasu ale nie przejmowaliśmy się tym w ogóle. W międzyczasie zjedliśmy tradycyjne brazylijskie „churrasco” w pobliskim miejscu, polecanym przez strażnika na granicy. Było świetne. Po powrocie na przejście graniczne, okazało się że potrzebujemy jakiegoś oświadczenia lekarskiego. Nic takiego nie posiadaliśmy. Pani w okienku upierała się że to konieczne, skoro ma to wypisane na liście dokumentów do sprawdzenia. Wykorzystaliśmy jej moment nieuwagi, a jej koleżanka bardziej skłonna do współpracy, wykorzystała jako owe oświadczenie nasz „pakiet nieśmiertelności” czyli żółtą książeczkę wszystkich szczepień, które dostaliśmy przed wyjazdem.

Ruszyliśmy w kierunku Boa Vista. Dzień zmierzał ku końcowi. W Boa Vista, krążąc po ulicach miasta w poszukiwaniu hotelu z sektora „budget”, spotkaliśmy mieszkańca Salvadoru robiącego sporo hałasu na swoim, pokaźnych rozmiarów, motocyklu Harley-Davidson. Okazał się członkiem lokalnego klubu miłośników tej marki. Pomógł nam w znalezieniu noclegu i przekazał również kilka kontaktów do motocyklistów w Salvadorze. Rankiem kolejne poszukiwania, tym razem bankomatu. Zakończyły się dość zaskakująco, bo wywiadem dla lokalnej telewizji. Wzbudziliśmy spore zainteresowanie stojąc na środku centralnego placu w Boa Vista. Ciekawe doświadczenie i niezły fun. Tego dnia pojawiły się kolejne problemy z Tenerą Maxa. Szybko i mocno się grzała i musieliśmy się co jakiś czas zatrzymywać. Dodatkowo nie zawsze chciała odpalić po każdym z postojów, więc z wiadomych powodów postoje wybieraliśmy na górkach. Wiedzieliśmy że w Manaus znowu czeka nas wizyta w serwisie. Do miasta dotarliśmy w żółwim tempie i cali przemoczeni. Amazońskie deszcze to nie lekka mżawka, a kombinezony przeciwdeszczowe Modeki przeszły test w kolejnych warunkach.

Rankiem, kiedy jedna Tenera przechodziła diagnozę udaliśmy się do portu zorganizować transport barką w dół Amazonki do miasta Belem. Szukaliśmy jakiejś agencji sprzedającej bilety a zakończyło się na zakupie od gościa sprzedającego w punkcie przypominającym budkę z hot-dogami. Ale nie to jest najistotniejsze. Otóż bilety mieliśmy zakupione na barkę odpływającą za 1,5h, ponieważ następna była za 4 dni. Od tego momentu zaczęła się tzw. akcja „na szybko”. Wróciliśmy do serwisu, w którym niestety nic nie wymyślono. Max został nadzorować składanie motocykla, ja pojechałem organizować kasę z bankomatu, bo czekało nas 5 dni na barce. Wszystko działo się w sporym napięciu. Tenera nie odpaliła. Na 15min przed odpłynięciem barki pakowaliśmy ją na pakę ciężarówki. Ja wsiadłem na drugie moto i urządziłem rajd przez miasto. Zmierzałem powiedzieć gościom w porcie że musimy trochę poczekać na drugie moto bo jedzie na pace a wszędzie korki. Jako że miasto przygotowywało się do rozpoczęcia karnawału niektóre ulice były pozamykane. Jechałem po chodnikach, przez park, pod prąd i przez strefy zbudowane dla pieszych między budowanymi scenami. Ludzie jak to widzieli charakterystycznie pukali się w głowy. Nie było wyjścia. W porcie okazało się że i tak przyjechałem drugi a jedna Tenera już jest spakowana. Dodam że to port pasażerski więc żądnych ramp do wjazdu na barkę nie było. Wszystko wyglądało jak z niezłego filmu przygodowego. Ostatecznie udało się a barka, w brazylijskim stylu, odpłynęła dopiero za godzinę.

Życie na barce płynęło powoli. Barka była 3 piętrowa gdzie piętro najniższe to kuchnia i przedział towarowy, a dwa poziomy wyższe to rzędy rozwieszonych ciasno hamaków, na których spędza się większość czasu i przede wszystkim noc. Niestety pan, który nam sprzedał bilety zapomniał powiedzieć że hamak trzeba mieć swój. Na szczęście mięliśmy wciąż jedną karimatę, a hamak na dwie pierwsze noce pożyczyła nam uprzejma kucharka. Trzeciego dnia, wykorzystując postój w miejscowości Santarem zaopatrzyliśmy się we własny. Z tego miasteczka wypłynęliśmy również ze sporym opóźnieniem przez konieczność naprawy śruby napędzającej barkę. W zasadzie chodziło o jej prostowanie ale nikt się z tym nie spieszył, a ochotników do machania ciężkim młotem było niewielu. Czas na barce trzeba było sobie jakoś organizować. Na szczęście był tam bar a obok baru telewizor, na którym odtwarzano dvd z brazylijskich koncertów, co pozwoliło nam się wczuć w atmosferę nadchodzącego karnawału. Jak się przekonałem, Brazylijczycy świetnie grają w warcaby i domino. Domina nie próbowaliśmy ale w warcaby udało się odnieść kilka zwycięstw. Od czasu do czasu na barkę organizowane są abordaże miejscowych ludności. Abordażu dokonują uwaga… dzieci i to naprawdę małe dzieci. Do barki płynącej wcale nie wolno podpływają małymi łódeczkami, rzucają linę na gumowe opony zabezpieczające przed zderzeniami w porcie, wiążą linę i po burtach wspinają się na górę. To ich sposób na zdobycie pożywienia. Czasami dostają je od kucharek za darmo a czasami zamieniają na owoce które przynoszą. Co ciekawe takich abordaży dokonują nawet po zmroku.

I w taki ciekawy sposób dotarliśmy w końcu do Belem, którego panorama wyłoniła się zza jednego z zakrętów na rzece Amazonce. Byliśmy w mocnym szoku, bo po tych wszystkich mijanych małych wioskach z drewnianymi chatkami tuz przy brzegu wody, wyglądała jak panorama Nowego Jorku. Po dotarciu do portu okazało się, że poziom wody jest zbyt niski żeby wyjechać po rampie dla samochodów. Samochody musiały poczekać kilka godzin do wieczora. My jakoś wypchnęliśmy motocykle na nabrzeże po różnych deskach. Jako że mechanicy w Manaus nie znaleźli przyczyny grzania się motocykla Maxa, wiedzieliśmy że ponownie musimy jechać do serwisu. Szczęśliwie w Belem znowu spotkaliśmy dobrych ludzi którzy chętni byli nam pomóc… ale o tym w kolejnym, już naprawdę FINAŁOWYM odcinku!

Podziel się:
Kategorie: Amazonia, Belem, Brazylia, Manaus, Santarem
 

Wspierają nas