2000km, jeden motocykl i 2 miliony ludzi w euforii… E, Carnaval!

13 marca 2013 / 22:35
10 komentarzy

Na wstępie napiszemy od razu: TAK, udało się! Z drobnym poślizgiem, 5 dni po rozpoczęciu, dojechaliśmy do celu naszej wyprawy – karnawału w Salvadorze w stanie Bahia. Drobny poślizg nie przeszkodził w przypieczętowaniu sukcesu z mocnym akcentem, co już pewnie widzieliście na filmikach zaprzyjaźnionej „Wyprawy Bumbum!”, w których gościnnie wystąpiliśmy (nie zawsze świadomie). No ale jak my tam dojechaliśmy ?

Ostatnie dwa tysiące kilometrów to historia dwóch facetów i już tylko jednego motocykla. Zaraz po wypchnięciu motocykli z barki na pomost w Belem, przystąpiliśmy do odpalania jednego z nich na pych. Nasze wyczyny zobaczył lokalny importer browarka, który od razu zaproponował pomoc. Max wybrał się z nim na poszukiwanie mechanika, który mógłby dokończyć diagnozę usterki. Zjawił się Washington. Szybkie oględziny nic nowego do sprawy nie wniosły. Po kilku przebieżkach po dokach osioł Maxa w końcu odpalił i pojechaliśmy do warsztatu Washingtona. Tam jeden z mechaników odnalazł przyczynę wycieku oleju w pękniętej odejmie jednego z przewodów. Wciąż nie było jednak wiadomo dlaczego motocykl ma takie problemy z odpalaniem ani dlaczego tak się grzeje. Wobec tylu niewiadomych wiadome było, że rankiem czeka nas wizyta w autoryzowanym serwisie Yamaha. Washington, który od razu okazał się świetnym i bardzo pomocnym gościem, uspokajał nas zapewniając że pracuje tam dobry specjalista. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy przekażemy mu w ręce, tą ważącą 206kg niespodziankę.

Owy specjalista okazał się Japończykiem z bogatą historią w serwisie Yamaha w sowim ojczystym kraju. Wydawało się, że lepiej być nie może i że ten Pan spadł nam z nieba. Opowiedzieliśmy wszystkim w serwisie naszą historię wyraźnie zaznaczając że nie mamy czasu. Pan Japończyk zabrał się do pracy od razu. Mieliśmy przyjechać późnym popołudniem i tak też zrobiliśmy. Okazało się że odkręciła się jedna ze śrub mocujących głowicę silnika przez co wyciekał olej, a do środka silnika dostała się woda. Dodatkowo stopił się czujnik temperatury w silniku. Dlatego Max miał pochlapane spodnie olejem, motocykl nie chciał odpalać a na konsoli lampka sygnalizująca zbyt wysoką temperaturę nie gasła.

Zadowoleni z zażegnanego kryzysu, późnym popołudniem ruszyliśmy w dalszą drogę. Odjechaliśmy całe 80km i motocykl Maxa nagle zgasł. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Po prostu umarł. Jednocześnie byliśmy zażenowani, zdołowani ale i spokojni. Po wszystkich minionych historiach z tym egzemplarzem osła nie było już nerwów. Przyjęliśmy to na spokojnie. Zepchnęliśmy moto na nieczynną stację benzynową, zadzwoniliśmy do Washingtona i powiedzieliśmy że znowu przyda się jego przyczepa i żeby obudził Japończyka bo wracamy.

W serwisie Yamaha usterkę zdiagnozowano następnego dnia. Problem dotyczył zaworów. Pan Japończyk stwierdził że to wyjątkowy pech. To już wiedzieliśmy. To czego nie wiedzieliśmy to żer w tym serwisie nie ma części zamiennych. To był moment przełomowy. Części miały przylecieć z Sao Paolo. Jasne było że nie będą na popołudnie więc… Jedziemy na jednym!

Przepakowaliśmy się na jeden motocykl, drugi zostawiliśmy na serwisie i ruszyliśmy do celu. Taki wariant omawialiśmy już w Meksyku więc realizacja poszła dosyć sprawnie. Wyglądaliśmy mocno komicznie, szczególnie w przeciwdeszczowych kombinezonach, ale kto by się tym przejmował. Jechaliśmy na zmianę po 200km, bo więcej z tyłu nie da się wysiedzieć szczególnie kiedy sam jesteś kierowcą. Znacie to uczucie. Nic już nie mogło nas zatrzymać. Nagle okazało się, że te brazylijskie drogi, na które wszyscy wcześniej napotykani riderzy mocno narzekali, są w świetnym stanie. Cisnęliśmy momentami pod 160km/h. Nie wiem czy to od wiatru, ale urwała się śruba mocująca mój daszek do kasku. W telefonach odczytywaliśmy świeże smsy od przyjaciół już siedzących w Salvadorze, że właśnie otwierają piwka na karnawale. W przedostatnią noc w hotelu zobaczyliśmy jak wielkie tam jest zamieszanie w relacji telewizyjnej na żywo. Była sobota. Wiedzieliśmy że już jutro tam będziemy. 180km przed Salvadorem zobaczyliśmy, że tylny Heidenau Scout K60 w zasadzie rozpada się na kawałki. Nic dziwnego skoro miał już najechane 16000km a ostatnie 1800km nie miał łatwo. Trochę zwolniliśmy. Cel był już tak blisko…

Tuż przed samym Salvadorem, ostatnie tankowanie. Chyba nawet ze sobą nie rozmawialiśmy. Tylko się uśmiechaliśmy. Wjechaliśmy do miasta późnym popołudniem 5tego dnia karnawału. Przejechaliśmy bez większego trudu przez przedmieścia. Zmierzaliśmy do samego centrum całego zamieszania – Pelourinho – historycznego centrum Salvadoru. Garmin przeprowadził nas przez gąszcz wąskich uliczek, w których jak się potem dowiedzieliśmy, nie zatrzymują się nawet miejscowi. Do naszych uszu dochodziły dźwięki festujących Brazylijczyków. Po niezliczonych skrętach w lewo, w prawo i znowu w lewo, nie raz pomiędzy tłumami ludzi, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu wjechaliśmy na samo Pelourinho, teoretycznie zamknięte dla ruchu. To był koniec! Zsiedliśmy z motocykla, przybiliśmy sobie „pione” i przeszliśmy do poszukiwań oczekujących nas przyjaciół. Ci, dużo czasu nam nie dali. Zrzuciliśmy ciuchy, odstawiliśmy motocykl na parking, założyliśmy karnawałowe koszulki i ruszyliśmy w piekło… karnawał 2013, Salvador, Bahia !

Podziel się:
Kategorie: Bahia, Brazylia, Karnawał 2013, Karnawał Salvador Bahia, Salvador
 

Komentarze (10)

Wspierają nas