Przez Kolumbię z przygodami…

01 marca 2013 / 00:41
7 komentarzy

Amerykę Południową powitaliśmy na lotnisku w stolicy Kolumbii – Bogocie. Nie tracąc czasu, od razu pojechaliśmy na terminal cargo odebrać motocykle. Procedury znowu skutecznie wydłużyły cały proces. Pan, który wypełniał stertę dokumentów zezwalających nam na odbiór motocykli, nie bardzo się przy tym spieszył. Przy jego biurku, po ok. 40 min obaj siedzieliśmy w stylu „pociągowo-samolotowym” tzn. oczka zamknięte, usta otwarte, głowa pod kątem na dół i w bok w kierunku jednego z ramion. Wzbudziliśmy tym stylem sporo uśmiechu w mocno spokojnym kolumbijskim biurze.

Pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy w Bogocie to lokalny serwis Yamaha celem wymiany napędu w jednym z motocykli. Już w Panamie słychać było niepokojące odgłosy łańcucha. Po tym zabiegu, stosunkowo szybko odnaleźliśmy hostel oraz miejscówkę na kolację. Mocno głodni, stwierdziliśmy że spróbujemy kilku dań, co przy okazji pozwoli nam zrobić przegląd lokalnej kuchni. Tak się z panią w lokalu dogadaliśmy że dostaliśmy 5 zup, a każda wielkości przeciętnej jednej zupy polskiej, serwowanej przez polską babcię, na święta. Innego znaczenia nabrało sakramentalne: „no to chociaż jeszcze trochę rzadkiego pojedz”. Przynajmniej było śmiesznie.

Po krótkiej wizycie w Bogocie, następnym punktem kontrolnym była granica z Wenezuelą. Nie byliśmy pewni warunków na drogach w Kolumbii, ale wiedzieliśmy, że powinniśmy tam dojechać w nie dłużej niż jeden dzień. Nie było daleko. Ten plan uległ weryfikacji już po pierwszych 100km. Podjeżdżaliśmy do bramek kontrolnych na autostradzie. Było tam trochę zamieszania bo nie zauważyliśmy ścieżki dla motocykli omijającej szlabany. Zatrzymaliśmy się więc na poboczu. Chwila rozmowy i ruszamy. Ja odjeżdżam, a Max stoi. Widzę że wrzuca jedynkę, próbuje ruszyć i jakoś mu nie wychodzi. Spogląda gdzieś z boku na silnik. Pomyślałem, że jak to znowu skrzynia biegów to jesteśmy w czarnej du***. Nie mogliśmy sobie pozwolić na kolejną poważną awarię. Podszedłem do Maxa i szczęśliwie, bo chyba można tak powiedzieć w tej sytuacji, okazało się że spadła nakrętka trzymająca zębatkę zdawczą. Niestety nie utknęła nigdzie w motocyklu, a my nie mieliśmy nic czym można by ją zastąpić.

Kucaliśmy tak wpatrując się w zębatkę może 2-3 minuty. Nie zdążyliśmy się dobrze zastanowić gdzie szukać pomocy, kiedy podjechał do nas człowiek na Suzuki V-Strom, zdjął kask i wypowiedział: „No cześć Panowie!”. Polak w Kolumbii ? Nie. Jorge to Kolumbijczyk, który mieszkał kilka lat w Polsce i pracował w naszym kraju w jednym z banków. Spadł nam z nieba, no bo skoro dzień wcześniej naszym biegłym hiszpańskim zamówiliśmy 5 zup na kolację, to jak my wytłumaczymy innemu Jorge w pobliskim warsztacie, że trzeba dorobić nakrętkę. Wykorzystaliśmy fakt, że podróżowaliśmy na dwóch identycznych motocyklach, także wybrałem się z Jorge do oddalonego o kilka kilometrów miasteczka w poszukiwaniu nakrętki, na wzór tej z drugiego motocykla. Zgodnie z przypuszczeniami, ani w sklepach ani w serwisach, a ku zdziwieniu było ich kilka, nikt takiej nakrętki nie miał i trzeba było dorabiać. Cały proces potrwał prawie cały dzień. Jorge zniknął gdzieś z nakrętką i mechanikiem z pobliskiego serwisu w poszukiwaniu Pana „Złotej rączki”. Mniej więcej co pół godziny otrzymywałem telefon, że teraz zaraz to Pan ”Złota rączka” już naprawdę zacznie dotaczać nakrętkę. Ostatecznie udało się. Nakrętkę dorobiliśmy, zakręciliśmy, a tuż za bramkami na autostradzie zjedliśmy razem z Jorge późny obiad. Jorge dał nam kolejny dowód na to, że wszędzie na świecie spotyka się dobrych ludzi, którzy pomogą w sytuacji kiedy ta jest niezbędna. To tez dowód na to, że jednak mimo wszystko, uśmiecha się do nas szczęście na tej wyprawie. Dzięki Jorge! Pozdrawiamy!

Tego dnia do granicy z Wenezuelą już nie dojechaliśmy. Udało się dnia kolejnego, po pasjonujących 380km przez mocno pokręcone odcinki w górach. Myślicie że poszło gładko ? Niestety nie, ale to właśnie jest przygoda. Byliśmy już na tym etapie wyprawy, że nic nie szło łatwo. Po kilku pierwszych zakrętach odezwało się łożysko główki ramy w moim motocyklu. Skręcało się mocno słabo i wypatrywałem jakiejś większej wioski na horyzoncie, gdzie ktoś mógłby wyjąć łożysko i przesmarować. Podobny zabieg wykonaliśmy w Bangkoku w motocyklu Maxa, więc wiedzieliśmy że to wystarczy i wymiana łożyska nie będzie konieczna. Znaleźliśmy więc wioskę, znaleźliśmy serwis i to nie jeden a kilka i nawet autoryzowane przez znane marki ale była… niedziela. Szczęśliwie, za jednym z zakrętów był jeden mały serwis i otwarty. Naprawiano tam sprzęty przypominające, popularne jakiś czas temu w naszym kraju, motocykle ZZR Komar Sport. Wytłumaczyliśmy o co chodzi i zabieg się udał. To nie koniec tej historii. Zazwyczaj za serwis trzeba płacić, a my… nie mieliśmy pieniędzy. To znaczy mieliśmy, ale waluta się nie zgadzała. Trochę czasu zajęło wytłumaczenie panu mechanikowi, że 20USD to i tak więcej niż chce, a banknot jest prawdziwy. Udało się.

Tak więc, po dwugodzinnej przerwie w pewnym serwisie, na pewnym zakręcie, w pewnej kolumbijskiej wiosce ruszyliśmy dalej cieszyć się pokręconą górską drogą. Bawiliśmy się świetnie. Krajobrazy trochę nam przypominały góry w Pakistanie i północnych Indiach. Było to takie „deja vu”, a jednocześnie swoiste pożegnanie z górami i to w fajnym stylu. Za to chyba musimy podziękować Kolumbii.

Kiedy już prawie dotarliśmy na tak wyczekiwaną granicę z Wenezuelą, tuż przed kołem Maxa, który jechał pierwszy, drogę postanowił przebiec pewien kolumbijski pies. Jest tego tam naprawdę dużo. Jak obaj lubimy te czworonożne stworzenia, to te w Kolumbii można znienawidzić. Wybiegają zewsząd, niespodziewanie i nagle. Tak też było w tym przypadku. Jako że było to na zakręcie, hamowanie zakończyło się uślizgiem przedniego koła i po chwili widziałem jak Max spotyka się z asfaltem. Nie był to przyjemny widok. Max szybko wstał z ziemi a motocykl sunął po asfalcie. I po raz kolejny szczęście się do nas uśmiechnęło, ponieważ Max po tym ślizgu nie doznał żadnych obrażeń a ciuchy Modeka ponownie perfekcyjnie wykonały swoją robotę. Spojrzeliśmy na motocykl leżący kilka metrów dalej i pomyślałem „co teraz się złamało, pękło czy urwało?”. Postawiliśmy motocykl na koła i szybkie oględziny pozwoliły stwierdzić, że najpoważniejszym problemem była złamana klamka hamulca przedniego oraz wykrzywiona dźwignia hamulca tylnego. Opuściliśmy w miarę sprawnie miejsce zdarzenia, bo nie było najbezpieczniejsze na postój. Kilkaset metrów dalej kobieta przy drodze sprzedawała mandarynki. Tam ochłonęliśmy po całej akcji. Świetne miała te mandarynki.

Kilka godzin po zmroku dotarliśmy na granicę z Wenezuelą w pobliżu miasta Cucuta. Postanowiliśmy ją od razu przekroczyć, na fali wydarzeń minionego dnia. Szybko poszło nam po stronie Kolumbii zarówno z urzędnikami imigracyjnymi jak i celnymi. Po stronie Wenezueli okazało się że… granica była zamknięta a wszyscy ją przekraczający to okoliczni mieszkańcy. No i skoro Kolumbia już nas wypuściła i temat z nami zakończyła, a Wenezuela wpuścić nas nie może, to co teraz ? Na szczęście kontrola tego przejścia granicznego nie była szczególnie mocna, tak więc wróciliśmy na stronę Kolumbijską i zatrzymaliśmy się w pobliskim hotelu, aby następnego dnia spróbować ponownie. Ale o tym w następny odcinku…

Podziel się:
Kategorie: Bogota, Cucuta, Kolumbia, Modeka, Yamaha XT660Z Tenere
 

Komentarze (7)

Wspierają nas