Baja California czyli witamy w Meksyku

23 grudnia 2012 / 03:40
5 komentarzy

Jak już nadmieniliśmy w poprzedniej relacji granicę z Meksykiem przekroczyliśmy w Tijuanie. Poszło bardzo sprawnie. Tak dobrze wygląda to tylko w stronę do Meksyku. W stronę z Meksyku kolejka samochodów oraz ludzi nie ma końca. Trzeba wykazać się sporą dawką cierpliwości aby przez to przejść lub sporym kacem, po imprezie w Tijuanie, aby to przespać na tylnym siedzeniu samochodu trzeźwego kumpla.

Wizytę w Tijuanie rozpoczęliśmy od poszukiwań dealera Yamahy. Chcieliśmy zmienić opony które znowu wieźliśmy na kufrach niczym wędrowni cyganie ale przede wszystkim zakupić nowe filtry powietrza oraz zapasowa klamkę hamulca oraz dźwigienkę zmiany biegów. Fakt niedostępności Yamahy XT660Z Tenere na rynku amerykańskim powoduje naprawdę sporo problemów. Panowie w dużych i świetnie wyposażonych sklepach motocyklowych nie mają modelu nawet w katalogach części zamiennych a bez konkretnych numerków nic nie załatwią. Tak więc Ameryka Środkowa była naszą nadzieją. Niestety Meksyk nie był tutaj lepszy od USA. Nasze osły owszem w katalogach wszelkich części występują ale części na stanie nie ma a z zamówieniami już gorzej bo albo inwentaryzacja albo za długo trzeba czekać. Zrzuciliśmy zabawnym Meksykanom z warsztatu opony, zostawiliśmy motocykle i udaliśmy się na zwiedzanie – czytaj na imprezę.

W Tijuanie jest pewna magiczna ulica, a zwie się Revolucion. Tam toczy się całe życie nocne. Na ulicy stoi mnóstwo naganiaczy, z których każdy ma właśnie to, czego akurat Ty, akurat dzisiaj pragniesz. Zadziwiające. Kiedy tak spacerowaliśmy tłumacząc że akurat teraz pragniemy po prostu zjeść wszystkie kluby wydawały się dziwnie puste. Weszliśmy do jednego z lokali. Dostaliśmy oczywiście po dwa piwa w cenie jednego oraz gratis cztery shoty Tequili. Widać było, że robili wszystko abyśmy tam zostali ale poza nami, barmanem, dj’em, grupą 3 znajomych oraz naszym Panem naganiaczem nie było nikogo. Zadaliśmy więc pytanie: „Panie, gdzie jest impreza?” I ten Pan, na tej magicznej ulicy, wskazał magiczne miejsce o nazwie Las Pulgas. Co tam się działo. Cały lokal pełen ludzi i to samych lokalesów. Tuż przy wejściu jedna sala z dźwiękami od Rihanny i pokrewnymi, którą widać już z zewnątrz. Las Pulgas kryje w sobie jednak tajemnicę. Sala jest jeszcze jedna, ogromna, przypominająca namiot z Oktoberfest a w środku istne szaleństwo. Na scenie kilkanaście osób z przeróżnymi instrumentami od perkusji przez trąbkę aż po puzon. Jak ktoś nie gra to tańczy jak tuptający pingwin. Wszystkie dźwięki które wydobywały się z tej orkiestro-ekipy jakby w ogóle nie trzymały się kupy a dwaj wokaliści jakby śpiewali nie do tego co reszta im gra. I atmosfera jak na koncercie. Pod sceną masa ludzi zagubiona w tańcu, którego kroki nie łatwo złapać bez wcześniejszego przygotowania przy barze. Cały lokal kipiał energią. Po prostu świetna sprawa. Tego wieczoru dotknęliśmy chyba duszy porywczego Meksyku. Piękny początek. Dotknęliśmy też Tequlii i to nie jednej dlatego ja następnego dnia nie pamiętam a Max poznał rodzinę, która w pełnym składzie pracowała przy produkcji i sprzedaży Tacos na rogu ulicy, Pana rzeźnika który sprzedawał mięso tylko w gotowych paczkach po 2 i 5kg będące lokalnym przysmakiem weekendowych imprez przy grillu oraz fryzjera za 9USD. Meksyk jest git!

Po odebraniu motocykli z założonymi nowymi gumami Heidenau K60 Scout, nie mogliśmy doczekać się pierwszego off-roadu, aby sprawdzić ile wrażeń straciliśmy na Metzellerach. Szczęśliwym trafem, właściciel lokalu gdzie spijaliśmy poranną kawę sprzedał nam razem z Americano i Cappuccino ciekawostkę dotyczącą półwyspu Kalifornijskiego (Baja California). Ciekawostka nosiła dumną nazwę „Baja 1000” a jest corocznym pustynnym wyścigiem na tytułowym dystansie 1000 mil z miasta Ensenada do miasta La Paz. Czy mogliśmy wymarzyć sobie inny teren na test opon ? Raczej nie. Długo nie zwlekaliśmy i zgodnie ze wskazówkami udaliśmy się do Ensenady gdzie zdobyliśmy mapę wyścigu. Na cały dystans nie było czasu ale chcieliśmy wjechać chociaż na jeden z odcinków. Za bardzo nie wiedzieliśmy w co się pakujemy bo na jakiś wydmach w głębokim piachu, z jakim większość z nas kojarzy pustynne wyścigi, nie mielibyśmy szans. Zaryzykowaliśmy i się opłacało. Po samej trasie wyścigu zrobiliśmy jedynie ok 60km wokół punktu Coco’s Corner na odcinku z San Felipe do Bahia de Los Angeles. Dostaliśmy czego chcieliśmy, a nawet więcej bo błota się nie spodziewaliśmy. Był twardy i miękki szuter, były kamienie, były skały, był tez niezbyt głęboki piach. We wszystkich tych warunkach nowe opony spisywały się rewelacyjnie. Zgodnie stwierdziliśmy, że pewnie oszczędzilibyśmy osłom kilka upadków gdybyśmy jechali na nich od początku. Nie mniej ciekawe pozostawały odcinek dojazdowy do off-roadu oraz dalsza trasa na południe Baja California. Asfalt można powiedzieć nieskazitelny a kręta droga wzdłuż wybrzeża to zawsze uczta dla oczu i spora dawka emocji.

W końcu dotarliśmy do miasta noszącego jedno z ciekawszych imion jakie znam –Lucas, a dokładniej Cabo San Lucas. W miarę sprawnie zorganizowaliśmy hostel w rozsądnej cenie a tuz obok zjedliśmy jedne z lepszych owoców morza w naszych życiach. Wieczór spędziliśmy na przeglądzie lokalnych klubów. Jest ich kilka i zlokalizowane są blisko siebie więc nie trzeba pokonywać jakiś znaczących dystansów. Niestety był poniedziałek, który jak się potem dowiedzieliśmy jest dniem w którym zmienia się turnus. Turyści którzy właśnie przyjechali ładują po podróży akumulatory na dzień kolejny. Efekty mogliśmy zaobserwować już rano na plaży, gdzie to spojone tequilą młode damy występowały w przeróżnych tańco-konkursach z pogranicza porno i erotyki. Zasady były proste. Generalnie jest jeden pan na krześle i pięć pań po kolei sobie tańczy. Jak one się ruszały… Cytując kolegę Krzysztofa (pozdro Krzychu!) one wszystkie „niebezpiecznie uruchamiały nasza wyobraźnię”. No może nie wszystkie bo już po pierwszej nutce widać było które panie w grupie są z Kalifornii a która z Michigan. Tak więc wygląda dzień na plaży w Cabo.

Z Cabo San Lucas pojechaliśmy do La Paz, z którego chcieliśmy przepłynąć promem do miejscowości Mazaltan aby ruszyć dalej na południe w kierunku Acapulco. Nie obyło się bez niespodzianek ale o tym już w następnym odcinku…

Podziel się:
Kategorie: Baja 1000, Baja California, Cabo San Lucas, La Paz, Meksyk, Tijuana
 

Komentarze (5)

Wspierają nas