Lucas i osioł w galopie na Jukatan

08 stycznia 2013 / 03:50
8 komentarzy

No więc jak już wiecie dojechać się udało. Jestem na Jukatanie i zdążyłem już zobaczyć pierwsze kamienie o których tak głośno było pod koniec grudnia zeszłego roku. Końca świata nie było, kamienie wciąż tu są. Nikt mnie nie chciał zamordować. Cały „niebezpieczny” Meksyk to obszar północny, gdzie toczy się wojna pomiędzy gangami narkotykowymi o wpływy w określonych regionach. Wszędzie indziej, nawet w Acapulco które okupuje obecnie Max, kręci się mnóstwo srogo uzbrojonych patroli wojskowych i policyjnych ale wydaje się że ma to na celu demonstrację siły. Sprawia to wrażenie wręcz „pokazówki” ponieważ jest naprawdę spokojnie. No ale do rzeczy…

Przed samym opuszczeniem Acapulco, zanim się gorąco z Maxem wyściskaliśmy i zalani łzami pożegnaliśmy, zdołałem odesłać do domu 6kg rzeczy. Mam nadzieje że już nie będą mi potrzebne. Sprezentowałem też właścicielowi hotelu, w którym pomieszkiwaliśmy, worek Modeki z całą zawartością. Wyjąłem jedynie dwie dętki, ale co do nich też mam nadzieje, że się nie przydadzą. Dało to kilka dodatkowych kilogramów mniej do podnoszenia w razie gleby. Jak było przez te trzy dni ?

Było 1500km i były 3 dni sam na sam z osłem. Było ok 80l paliwa i 1litr oleju. Osioł od jakiegoś czasu regularnie musi przyjmować ten magiczny płyn na śniadanie. Miejmy nadzieje że ten apetyt powstrzyma nowy filtr powietrza. Były mocno pokręcone drogi o perfekcyjnej nawierzchni i były również długie i nudne proste bez końca. Było szybko i wolno. Było sporo przejazdów przez małe wioski, na drogach wolnych od opłat, usłane garbami zwalniającymi. Nie pisałbym o nich bez powodu. Czasami są w ogóle nie oznaczone, dodatkowo chowają się w cieniu drzew, a zrobione są z betonu. Są wąskie i strome i potrafią wywołać mały lot z miejscowym napięciem pośladów. Jak ktoś się wybiera to bezwzględnie mocno zwalniać na wioskach !

Był też Meksykanin Valentin na BMW GS650. Był szybki ale przyznał się że odcinek 80km, które pokonaliśmy razem robi kilka razy w tygodniu. Każdy bawiłby się tam świetnie bo to jeden zakręt przechodzący w kolejny i po świetnym asfalcie. Opony Heidenau K60 znikają tam w oczach. Valentin ostrzegł mnie tez przed wiatrami na autostradzie które regularnie przewracają samochody ciężarowe. Rzeczywiście było niemiło. Wiało strasznie. Ciężko było utrzymać motocykl w pionie i prowadzić na wprost. Wrażenie było takie jakby ktoś na zmianę mocno pchał i kopał w motor na zmianę z lewej i prawej strony.

Była też ciekawa wyspa Isla del Carmen, przez którą trzeba było przejechać na trasie Chumpoton – Champeche. Cała ta trasa biegnie tuż przy brzegu Zatoki Meksykańskiej. W niektórych miejscach jest może 3-5m do wody. Można odnieść wręcz wrażenie że spryska Wam szybę roztrzaskująca się o kamienie fala. Są tez również tak długie odcinki bez zakrętu, że po raz kolejny potwierdziło się moje nowe przekonanie – na motocyklu jednak da się zasnąć.

Tak więc było przez 3 dni aż w końcu dotarłem do miejscowości Merida. „WOW” to słowo które dosyć dobrze opisuje jak świat tam wygląda. Merida, zbudowana na gruntach dawnego miasta Majów, jest pełna kolorowej, niskiej zabudowy. Wąskie ulice przecinają się na wzór szachownicy. Wymiękł tam nawet Garmin. Do Meridy dotarłem wieczorem i udało się ustrzelić kilka fotek. Jako pierwsze na ruszt poszły kamienie o nazwie Uxmal. Miasto zostało założone prawdopodobnie pomiędzy 987 – 1007r., a opuszczone zostało w XV w. To zabrzmi dziwnie, ale pierwsze wrażenie jakie odniosłem spacerując pomiędzy tymi imponującymi budowlami było podobne do tego, jakie odniosłem spacerując po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej w okolicach Sokolich Gór. Poważnie! To chyba głównie za sprawą roślinności, która była zupełnie inna do tej, do jakiej przyzwyczaiły nas ruiny kompleksu Angkhor w Kambodży. Tutaj w Uxmal w Meksyku czujesz się jakby spacerując przez park. Majów już nie ma ale jest sporo wszelkiego rodzaju jaszczurów.

Po wizycie w Uxmal kompas wskazał na Valladolid – kolejny przystanek pomiędzy spacerami wokół kamieni. Wokół, ponieważ w przeciwieństwie do Kambodży, w Meksyku na budowle nie wolno wchodzić (wyjątkiem jest chyba jedynie Coba). Podróż, mimo że po autostradzie, nie obyła się bez niespodzianek. Jechało się tak monotonnie, że przegapiłem wszystkie stacje a jakoś nie spojrzałem na wskaźnik poziomu paliwa dopóki nie zaczął mrugać. Wizyta w pierwszej wiosce, przy pierwszym możliwym zjeździe, pozwoliła sprawdzić jak się ma mój „biegły” hiszpański. Na szczęście jakiś czas temu na listach przebojów „z innego świata” rządził kawałek „Gasolina”. Znalazł się miły Pan, który gasolinę posiadał. Valladolid podobnie jak Merida zaskoczył bogactwem kolorów. Nawet Hostel był wyjątkowo kolorowy. Stamtąd wyskoczyłem rzucić okiem na jeden z cudów świata. Cud zwany jest Chichen Itza. Nazwa Chichén Itza znaczy “Źródła Ludu Itzá”, którego przedstawiciele założyli miasto wokół dwóch świętych zbiorników wodnych. Jako że dawne miasto jest tłumnie odwiedzane przez turystów, zostało poddane mocnej renowacji i wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Robi wrażenie pod warunkiem że dotrzecie tam równo z otwarciem o 9:00. Ok 11:00 zjeżdżają się autokary i kilkunastoosobowe grupy turystów są dosłownie wszędzie, co psuje wrażenie całości. No nic… Koniec czytania… Zapraszam do galerii…

Podziel się:
Kategorie: Chichen Itza, Meksyk, Merida, Uxmal, Valladolid
 

Komentarze (8)

Wspierają nas