Pierwsze dni w Laosie

26 listopada 2012 / 13:31
jeden komentarz

Po 69 dniach spędzonych po lewej stronie drogi w Laosie wróciliśmy na tą właściwą – prawą. Max początkowo nawet nie zauważył. Ja poczułem potrzebę posiadania lewego lusterka. To które otrzymałem w Uzbekistanie niestety nie przeszło próby czasu. Granicę Tajlandii z Laosem przekroczyliśmy przez Most Przyjaźni Tajsko-Laotańskiej na rzece Mekong, który to Laosowi zafundowali Australijczycy. Sam most, pomimo symbolicznego znaczenia, nie robi większego wrażenia. Co więcej, większego wrażenia nie zrobiło na nas również stolica Laosu. Wydała się jakaś taka chaotyczna i nieuporządkowana. Zrobiliśmy następnego ranka szybki kurs po ciekawszych miejscach i ruszyliśmy na północ w kierunku Luang Prabang.

Do Luang Prabang tego dnie dotrzeć się nie udało. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Vang Vieng, początkowo tylko na obiad. Pierwsza rzecz jaka nas mocno zaciekawiła w tym miejscu to niezliczona ilość restauracji i guest house’ów. Nie mogliśmy pojąć co takiego jest w tym miejscu, że wszystkie te mniejsze i większe biznesy mają szansę na przetrwanie i przede wszystkim co tam przyciąga turystów. Sama lokalizacja miejscowości jest rzeczywiście bardzo atrakcyjna ale wydawało się że to nie wystarczy. Vang Vieng leży nad rzeką Nam Song, za którą rozciąga się robiąca niemałe wrażenie panorama, charakterystycznych dla tego regionu, gór porośniętych dżunglą. Siedzieliśmy, rozmyślaliśmy i postanowiliśmy zostać na jedną noc. W między czasie w lokalnym sklepie ze wszystkim zakupiłem upragnione lusterko. Wszystko wyjaśniło się wieczorem kiedy to poznaliśmy Brytyjczyka Jeffa. Zadał on magiczne pytanie, czy słyszeliśmy o tych szaleńczych imprezach odbywających się tutaj jeszcze dwa lata temu. Otóż nie słyszeliśmy a podobno działo się dużo i mocno. Wszystko zaczęło się od tubingu czyli spływu rzeką na dmuchanych dętkach samochodowych. Kiedy ludzie dołączyli do tego alkohol w postaci ogromnych drinków w wiaderkach i inne używki zrobiło się istne szaleństwo. Wokół rzeki zaczęły powstawać różnego rodzaju atrakcje dla mniej i bardziej szalonych. Ludzie bawili się tak dobrze że kiedy w jednym sezonie utopiło się 27 osób oburzyła się lokalna społeczność, dla której ta rzeka jest niejako częścią życia bo w niej się myją i piorą a dzieci bawią. Po tych utopieniach nie chcieli już do niej wchodzić więc imprez zakazano i wprowadzono szereg ograniczeń dla firm organizujących rozrywki turystom jak np. wspomniany tubing. Wniosek z tych mało rozsądnych i nieodpowiedzialnych zabaw nasuwa się tylko jeden – spóźniliśmy się tam dwa lata…

Do Luang Prabang dojechaliśmy następnego dnia po świetnej drodze. Bawiliśmy się przednio. Nawierzchnia bardzo dobra, mnóstwo zakrętów i świetna nawierzchnia. Każdy motocyklista czułby się tam wybornie. Organizacja noclegów w samym miasteczku poszła bardzo sprawnie, głównie za zasługą miłego człowieka, który zaciekawiony motocyklami oraz oczywiście pchany potrzebą pieniądza namówił nas na guest house prowadzony przez jego siostrę. Cena była spoko i sam pokój też w porządku. Mieliśmy całe popołudnie na rzut okiem na okolicę. Zgodnie stwierdziliśmy że to jedna z ciekawszych miejscówek jakie odwiedziliśmy. Luang Prabang trzeba zobaczyć będąc w Laosie. Panuje tam atmosfera relaksu. Jest zdumiewająco cicho i spokojnie. Wszystko jest zadbane i jakby na swoim miejscu. Mega ciekawa architektura i nie ma „festyniarstwa”. Cała okolicę można podziwiać ze szczytu Phu Si, który odwiedzają dziesiątki turystów tylko po to aby podziwiać zachód słońca nad Mekongiem. Rzeczywiście zachód robi wrażenie ale te dziesiątki ludzi trochę burzą atmosferę. Wieczorem poznaliśmy motocyklistę zza zachodniej granicy na BMW GS1200 Adventure, który to sprzedał nam przepis na trochę wrażeń w okolicy, ale o tym w następnym odcinku…

Podziel się:
Kategorie: Laos, Luang Prabang, Vang Vieng, Vientiane
 

Komentarz (1)

Wspierają nas