Chińskie zamieszanie

13 września 2012 / 06:00
Brak komentarzy

Noc w Tash Rabat, skąd mieliśmy wyruszyć do Chin była bardzo zimna. Wstaliśmy jeszcze przed świtem, motocykle pokryte były szronem. Odpaliliśmy silniki żeby odmrozić siedzenia (wydech w Tenerze jest pod siedzeniem), spakowaliśmy ekwipunek, wpięliśmy podpinki do kombinezonów i w kilku mniejszych grupach opuściliśmy obóz.

Formalności po stronie Kirgistanu nie zajęły długo i po przekroczeniu pierwszego punktu kontrolnego zaczęliśmy się wspinać. Na wysokości ok 3500m wysokość się ustabilizowała i dość długo jechaliśmy szutrowym płaskowyżem, w którym nie brakowało dziur w kierunku granicy Chińskiej. W jedną z dziur wpadł niestety Marko – Finlandczyk na BMW GS1200. Tylni amortyzator całkowicie znieruchomiał. Dalsza drogę Marko przebył na stojąco z prędkością ok 20-40km/h.

Niska temperatura i duża wysokość na płaskowyżu była wyraźnie odczuwalna. W głowach lekko się kręciło i naprawdę trzeba było uważać przy stawianiu motocykla na podnóżek, czy aby na pewno nie poleci na ziemię. Śmieszne odczucie. Krótki spacer za potrzebą, kilkanaście metrów od drogi potrafił spowodować zadyszkę. Ubrani jak bałwany we wszystko co mięliśmy w grubych rękawiczkach i kominiarkach, mijając ośnieżone „kilkutysięczniki”, obaj odnieśliśmy wrażenie jakbyśmy jechali w góry na narty. Troszkę takie „deja vu” z wycieczki pod wyciąg.

Tuż przed ostatnim, chińskim punktem kontrolnym, John – Anglik na Yamaha XT660R złapał w tylną oponę sporej wielkości gwoździa. Nie było to najlepsze miejsce ani czas na taką historię gdyż wiedzieliśmy że powinniśmy się przemieszczać w miarę sprawnie między punktami kontrolnymi. Pierwsza próba wymiany dętki zakończyła się niestety porażką więc John trochę się napocił. Przy drugim podejściu sprawdziła się metoda smarowania dętki żelem do kąpieli zmieszanym z wodą.

Po dotarciu do pierwszego chińskiego punktu kontrolnego, zaczęła się zabawa i tytułowe chińskie zamieszanie. Przetrzepani zostaliśmy dokładnie. Wszystkie bagaże, czyli wszystko co mieliśmy na motocyklach nie w kufrach, musiało zostać prześwietlone. Laptopy trzeba było oddać w małe chińskie rączki pograniczników, żeby mogły sprawdzić, w zasadzie nie wiadomo co. Wszystkim laptopy oddano. Podobna historia dotyczyła przenośnych dysków twardych, pamięci flash, płyt CD/DVD. Kufry zostały dokładnie przekopane przez nie większe chińskie rączki, ciekawych wszystkiego co dotykają, młodych żołnierzy. W międzyczasie, Maxowi skonfiskowano nóż którym, można ukatrupić słonia a Marko z Finlandii – siekierkę.

Na drugim punkcie kontrolnym sytuacja wcale się nie poprawiła. Ponownie zdejmowanie wszystkiego z motocykla i prześwietlanie. Zapomniałbym dodać, że tuz przed tym punktem jest punkt dezynfekcji, za która oczywiście trzeba zapłacić. Polega mniej więcej na tym że przychodzi człowieczek z butlą ogrodnika spryskującego kwiatki na plecach i pryska na koła motocykla jakiś płyn. Jest go mniej więcej tyle, ile na dnie suchej szklanki. Na punkcie kontrolnym dyscyplina i jeszcze raz dyscyplina, tyle że jakoś dziwnie postrzegana. Wszystko trwało cztery razy dłużej niż przeciętny człowiek jest w stanie to zrobić. Ludzie z bagażami musieli stawać w jednej linii przed budynkiem, do którego po chwili mogli wejść na kontrole paszportów. To samo dotyczyło naszych motocykli. Musieliśmy ustawić je w jednej linii tylko po to żeby można było sprawdzić numery silnika. Chińczycy najwidoczniej nie potrafią sprawdzić numerów identyfikacyjnych motocykli stojących luźno na placu. Jak bardzo się zdziwili, kiedy się dowiedzieli, że w przypadku nowoczesnych motocykli numery silnika nie figurują w dokumentach (silnik wg. przepisów jest częścią eksploatacyjna/wymienną pojazdu). Skończyło się na numerach VIN (ramy).

Kiedy już szczęśliwie opuściliśmy ostatni punkt kontrolny, całe cierpienie wynagrodziła nam ciekawie położona droga wzdłuż doliny, która mięliśmy dotrzeć do Atush. Mimo dobrej drogi dotarcie na miejsce nie było łatwe. Kiedy nasz przewodnik wjechał pod prąd zjazdem z autostrady pomyśleliśmy, że tak w chinach się po prostu robi. Akurat jechałem pierwszy w stawce więc pojechałem za nim prowadząc grupę. Miałem cicha nadzieję, że po prostu skręci w prawo i dalej pojedziemy prawidłowo. Skręcił w prawo ale zaczął cofać wprost na nadjeżdżającą ciężarówkę. Nakazał nam zrobić to samo. Nie bardzo chcieliśmy zawracać na autostradzie więc zjechaliśmy z niej wjazdem oczywiście pod prąd. Po chwili nasz przewodnik pomylił drogę jeszcze dwa razy. Usłyszeliśmy jedynie: „Sorry, the driver made a mistake!”. Ta subtelna pomyłka mogła kosztować życie kilkanaście osób. Kiedy już dotarliśmy do Atush, przewodnik z China Tour wykazał się po raz kolejny profesjonalizmem i perfekcyjnym przygotowaniem. Błądziliśmy w poszukiwaniu hotelu ok 40min. Wykonywaliśmy kolejne nawroty na drogach, którymi wszyscy jeżdżą we wszystkich kierunkach. Nasi niemieccy znajomi przyzwyczajeni do ładu, porządku i perfekcyjnego planu – Uli i Analeen dostawali szału. Szczęśliwie dotarliśmy w końcu do hotelu, gdzie wywołaliśmy niemałe zamieszanie. Zbiegło się bardzo dużo widzów. Ciekawi motocykli przeciskali się między blisko zaparkowanymi maszynami dotykając tego i tamtego. Niestety jeden z gapiów trafił na podirytowanego Uli, który wcześniej kilkakrotnie grzecznie wyartykułował „Don’t touch the bikes!” i o mały włos nie skończyło się na rękoczynie.

Tak zakończyliśmy pierwszy dzień w Chinach. Nie mogliśmy doczekać czym zaskoczą nas kolejne…

Podziel się:
Kategorie: Atush, Chiny
 

Wspierają nas